Wspólnie z firmą DONE DELIVERIES fundacja AKEDA prowadzi działania, których celem jest pomoc rodzinom ukraińskich kierowców zatrudnionych przez polskie firmy logistyczne. Zapraszamy do zapoznania się z wywiadem z panią Kateryną, której rodzina objęta została wsparciem w ramach programu Carriers4Ukraine.
„Młodszy syn pyta: mamo, czy Rosjanie będą nas przepraszać? Odpowiadam: zobaczymy, może kiedyś”
„Chcę chronić dzieci przed wojną. Wyjące syreny, noce w piwnicy… to dla nas wszystkich było czymś nowym i strasznym. My jako rodzice baliśmy się zasnąć, żeby nie przeoczyć, nie przespać jakiegoś zagrożenia. Nie wiedzieliśmy, z której strony może ono nadejść” – mówi pani Kataryna, która przyjechała do Wrocławia z dwoma małymi synkami.
Kiedy dotarła pani do Polski?
15 marca przekroczyliśmy granicę. Jechaliśmy dwie doby pociągiem ewakuacyjnym. Wsiedliśmy w pociąg z Zaporoża na Hel. Te pociągi czasem dojeżdżały do Lwowa, gdzie trzeba się było przesiadać i czekać ze względu na wielką kolejkę na granicy. Ale nam się poszczęściło, pojechaliśmy bezpośrednio. Dobę staliśmy na samej granicy. W Polsce czekał już na nas brat, który mieszka tu z rodziną.
Taka droga musiała być bardzo uciążliwa z małymi dziećmi.
Tak, było bardzo ciężko. Nie myśleliśmy, że będzie to tak długo trwać, do tego w czteroosobowym przedziale jechało osiem osób. Było bardzo niewygodnie i duszno.
A jak znieśli to pani synowie?
Starszy syn, 10-letni Maksym, zniósł wszystko całkiem normalnie. Dla młodszego, pięcioletniego Filipa, była to pierwsza w życiu podróż pociągiem. Potem powiedział: mama, jak będziemy jechali do domu, to może pojechalibyśmy samochodem [śmiech]. Teraz pociąg kojarzy mu się z niezbyt wygodnym środkiem transportu.
Pani synowie zdawali sobie sprawę, że uciekacie przed wojną?
Razem z mężem, który został w Ukrainie, staraliśmy się nastroić ich pozytywnie, przedstawić to jako wycieczkę. Nie chcemy straszyć ich wojną. Mówiliśmy, że to podróż, że niedługo wrócimy…Oczywiście my, dorośli, nie wiemy, czy i kiedy będzie bezpiecznie. I kiedy wrócimy.
Stara się pani chronić swoje dzieci przed strasznymi wiadomościami.
Tak. Chcemy chronić ich psychikę, jak najbardziej oszczędzić im stresu. Wyjące syreny, noce w piwnicy… to dla nas wszystkich było czymś nowym i strasznym. Wszyscy byliśmy w stanie szoku. Silnego stresu. My jako rodzice baliśmy się zasnąć, żeby nie przeoczyć, nie przespać jakiegoś zagrożenia. Nie wiedzieliśmy, z której strony może ono nadejść.
Skąd przyjechała pani do Wrocławia?
Jesteśmy z Zaporoża. Obecnie 200-300 km od nas są wsie, które są ostrzeliwane, gdzie toczą się walki. W samo Zaporoże uderzały rakiety. Obwód częściowo jest okupowany.
Jak podjęła pani decyzję, że trzeba uciekać?
Mój ojciec mówił: trzeba jechać. Bo małe dzieci. Niech one na to nie patrzą. Widzieliśmy w telewizji, co dzieje się w Mariupolu, co robią okupanci. To wszystko jest takie straszne. Dodatkowo akurat ostrzelali wieś, jaka znajdowała się 20 km od nas. Wtedy decyzja zapadła.
W Polsce od czterech lat mieszka brat z rodziną. Brat jest kierowcą. Bardzo nam pomogli. Otoczyli nas opieką, dzięki temu strach był mniejszy, poczuliśmy się jak w domu. Bardzo pomogła nam firma brata. Jakbym była sama z dwójką dzieci, to nie wiem, co by było.
Gdy zaczęła się wojna, co pani robiła? Jak wyglądał ten dzień?
24 lutego, szczerze mówiąc, nie uwierzyliśmy. Obudziliśmy się, dzieci zbierały się jeden do szkoły, drugi do przedszkola, ja szykowałam się do pracy. Zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Bardzo wcześnie. I mówi: widziałaś? Zaczęła się wojna. Nie uwierzyłam jej. Usłyszałam hurkot samolotu. Taki, jakiego jeszcze nie słyszałam. Wtedy z mężem włączyliśmy telewizję. I zobaczyliśmy: i tu, i tak, i w Kijowie, i u nas w Zaporożu. Zaczęło się.
Wybuchła panika. Wszyscy rzucili się do sklepów. Do aptek. Karty bankomatowe nie działają. Co robić? Czy jechać zatankować samochód? Uciekać? Wszyscy w szoku.
A wy, co zrobiliście?
Przeprowadziliśmy się do rodziców. Oni mieszkają w domu jednorodzinnym, a my w bloku na piątym piętrze, baliśmy się ewentualnych bombardowań. W domu rodziców jest piwnica. Tam wszyscy się chroniliśmy.
Dużo czasu spędziliście w piwnicy?
Kiedy wyła syrena i kiedy pojawiały się komunikaty na kanale w Telegramie: „alarm, udaj się do najbliższego schronienia”, wtedy schodziliśmy do piwnicy. Jak alarm był odwoływany, to wychodziliśmy. Teraz, z tego co wiem, ludzie trochę to lekceważą. Ale my wtedy bardzo się baliśmy, siedzieliśmy, ile trzeba było – czasem po 4 – 5 godzin.
Co mówiła pani wtedy dzieciom?
To było dla dzieci zabawa, gra. Młodszy syn, kiedy wieczorem nie było alarmu, pytał: mama, czy dzisiaj też gramy? Schodzimy do piwnicy? To było dla nich coś nowego, nigdy czegoś takiego nie robiliśmy. Staraliśmy się zapewnić im tam rozrywki, moja mama i ja starałyśmy się ich czymś zająć, zabawić. Jasne, że jak długo siedzieliśmy, to mały płakał, że niewygodnie mu się śpi. Ale generalnie tak staraliśmy się im to przedstawić. Jako grę.
Coś jednak musiała im pani powiedzieć o wojnie.
Tak, wiedzą, że jest wojna. Słyszą też nasze rozmowy. Rozumieją. Młodszy mówi: Rosja na nas napadła. Pyta: mamo, czy oni będą nas przepraszać? Odpowiadam: cóż, zobaczymy, może kiedyś.
Jak pani sobie psychicznie radzi z tym, co się dzieje?
Bardzo wierzymy w nasze zwycięstwo, wspieramy naszych obrońców. Jesteśmy im bardzo wdzięczni.
Jak przyjęła panią Polska?
W Polsce ludzie są bardzo serdeczni, przyjacielscy, dobrzy. Bardzo dobrze się do nas odnoszą, do mnie, do moich dzieci. Jeszcze nie spotkałam się ze złym potraktowaniem.
Polska bardzo pomaga. Widzę, że ludzie, którzy przyjechali zupełnie bez niczego, dostali mieszkanie, jedzenie, ubrania. Są punkty pomocy, miejsca, gdzie rozdają jedzenie. To wszystko jest bardzo ważne dla tych, którzy przyjechali nie tak, jak ja – do brata – ale tych, którzy nie mają tu nikogo. Myślę, że Ukraińcy już na zawsze będą wdzięczni Polsce i Polakom za to ciepłe przyjęcie.
Zapisała pani dzieci do szkoły i przedszkola?
Przeprowadziliśmy się do obecnego mieszkania dopiero 1 maja. Chodziłam po przedszkolach, ale na razie nie ma miejsca. Zapisałam starszego do szkoły tutaj w dzielnicy, w której mieszkamy. Ale na razie uczy się on-line w szkole ukraińskiej. Młodszy też powinien od września iść do szkoły u nas, u was to jest jak zerówka.
Cały czas jeszcze się waham, jestem w takim zawieszeniu. Ciągle mam nadzieję, że uda się szybko wrócić do Ukrainy. W domu i mąż, i rodzice, szkoła, przyjaciele, treningi chłopców, zajęcia…
Jaka jest obecnie sytuacja w Zaporożu? Jakie relacje słyszy pani od męża, rodziców?
Front jest bardzo blisko. Jest głośno. Z miasta słychać wybuchy, wiadomo, gdzie są ukraińskie pozycje. Co jakiś czas spadają rakiety. Bardzo mamy nadzieję, że nasze miasto będzie stało, jak stoi. Dzięki Bogu, póki co miasto i nasz blok nadal są niezniszczone.
Wyobrażam sobie, jak musi być ciężko tym, którzy stracili swoje domy. Gdy widzę te kobiety z dziećmi, które uciekły, nie mając tu nikogo, żadnego wsparcia… takich rodzin jest bardzo wiele. Staram się wierzyć w to, że będzie dobrze. Tak naprawdę, nic tutaj od nas nie zależy.
Ostatnia Wielkanoc była na pewno dla pani inna niż wszystkie poprzednie. Jak wyglądała?
Udało się kupić paskę – tradycyjną, ukraińską babkę. Ugotowaliśmy jajka. Pozdrawialiśmy się słowami: Chrystos woskres – woistynu woskres. Staraliśmy się, by było zgodnie z naszą tradycją. Jesteśmy chrześcijanami, świętowaliśmy tak, jak zawsze. Zadzwoniliśmy do bliskich w Ukrainie. Wspólnie się pomodliliśmy. Święta spędziliśmy jeszcze w domu u mojego brata, który mieszka pod Wrocławiem. Bardzo piękne miejsce, ładna przyroda. Nawet jelenie przychodzą.
Ma pani jakieś plany na najbliższe miesiące?
Nie mogę nic zaplanować. Moje dzieci są bezpieczne, to jest dla mnie w tym momencie najważniejsze.
Jeśli sytuacja w Ukrainie się poprawi, to bardzo bym chciała jechać do Ukrainy. Męża nie wypuszczą z kraju. A niepełna rodzina… Chłopcy potrzebują ojca. Trzeba wspólnie ich wychowywać. Póki co w Zaporożu sytuacja jest bardzo trudna. Ale jeśli coś się zmieni, to pojedziemy.
A jeśli nie, to będzie trzeba do września znaleźć szkołę dla syna, a ja będę musiała znaleźć pracę.
Dzieciom jest łatwiej. One adaptują się bardzo dobrze. Tu niedaleko na przykład jest fajny plac zabaw, na który chodzę z chłopcami. Widzę, jak polskie i ukraińskie dzieci się razem bawią, jak uczą się nawzajem polskich i ukraińskich słów. Ale nam, dorosłym, jest trudniej. Ja na przykład, skończyłam dwa kierunki studiów. A nie będę mogła tutaj pracować w zgodzie ze swoim wykształceniem. Oczywiście, że jak dzieci pójdą do szkoły, przedszkola, pójdę do takiej pracy, jaka będzie. Mogę pracować wszędzie. Najważniejsze, żeby moi synowie byli bezpieczni.
Mówiła pani, że stara się chronić synów. Ale one rozmawiają między sobą, mogą słyszeć straszne wojenne historie od innych ukraińskich dzieci.
Tak, niestety, i oni też się boją. Starszy pyta mnie, czy wszystko będzie dobrze z tatą, z babcią, z dziadkiem. Zawsze im mówię, że tak, że wszystko będzie dobrze, a jak nie, to żeby się nie martwili, że tata i dziadkowie są dorośli, poradzą sobie, najwyżej przyjadą do nas, będziemy znowu razem. Starszy i tak się bardzo martwi. Widzę to. Ale staram się mu jak najwięcej oszczędzić. Mąż mi też zawsze powtarza: staraj się je odciągać, żeby jak najmniej słuchały, jak najmniej wiedziały.
Ale i tak chłopcy przychodzą do mnie i mówią: mamo, do Ukrainy przyszli bandyci. Albo pytają: czemu oni na nas napadli? Słyszę, że w ich głowach powstają nowe pytania, uczą się nowych słów. Na przykład – my w Zaporożu mówimy po rosyjsku. A dzieci teraz pytają: czemu rozmawiamy po rosyjsku? Przecież to język naszych wrogów. Tłumaczę, że nasz region jest taki, południowo-wschodni, i u nas rodzice mówili po rosyjsku
A kiedy pytają: mamo, czemu na nas napadli? To co pani odpowiada?
Szczerze mówiąc… ja sama nie wiem. Jeszcze wcześniej, gdy tak długo rosyjskie wojska stały na naszej granicy, moi rodzice, którzy są na emeryturze i oglądają całymi dniami telewizję, mówili o tym, emocjonowali się, pytali mnie, co o ty sądzę. A ja im odpowiadałam: o czym wy do mnie mówicie. Tu praca, tam dzieci, szkoła, treningi, życie… Nie było kiedy tego analizować, zastanawiać się. Nikt się nie spodziewał, że dojdzie do tego, do wojny na pełną skalę.
Czemu oni na nas napadli? Nawet nie chcę o tym myśleć. Nie rozumiem tego. Ja nigdy polityką się nie zajmowałam. Po prostu żyłam. Wszyscy po prostu sobie żyliśmy, i dobrze się nam żyło w Ukrainie. Nikogo z nas nie trzeba było, jak to oni mówią, ratować. Nie chcę się zastanawiać nad tym, co Rosjanie mają w głowach. Mnie jest tylko żal naszych dzieci, że stały się dziećmi wojny.
Wybuch wojny na pełną skalę był dla pani szokiem?
Tak. Oczywiście, wszystko zaczęło się w 2014 r., zresztą niedaleko nas, biedni ludzie z Donbasu już wtedy przeżywali to wszystko. Od nas do Doniecka jest niecałe 250 km. Ale my nie odczuwaliśmy wojny bezpośrednio. Współczuliśmy im bardzo. Ale nigdy nikt nie zrozumie czegoś, jeśli sam tego nie przeżył. Mogliśmy współczuć, ale nie dało się zrozumieć ogromu tej tragedii, dopóki sami tego nie doświadczyliśmy,
W Zaporożu byli uchodźcy z Doniecka i Ługańska?
Tak, oczywiście.
Sądziła pani, że kiedyś mogłaby się znaleźć na ich miejscu?
Absolutnie nie.
Tęskni pani za mężem?
Bardzo. Jesteśmy razem już długo, pobraliśmy się w 2010 r., rok później urodził się nasz pierwszy syn. Nigdy nie rozdzielaliśmy się na dłużej niż na 5 dni.
Jest mi bardzo ciężko. Ciężko jest dzieciom, widzę, jak bardzo za nim tęsknią. Wiem też, że i jemu jest ciężko. Ale mówił, że mimo wszystko będzie mu lżej wiedząc, że jesteśmy bezpieczni. Dlatego wyjechałam.
Jakie ma pani marzenia?
Jakie marzenia? Żyć tak, jak przed 24 lutego. Żyliśmy prosto i wie pani, ludzie często myślą, że czegoś im nie wystarcza, czegoś brakuje, zawsze się czegoś szuka… A ja zrozumiałam, że do tego dnia mieliśmy bardzo szczęśliwe życie. Nic nam nie brakowało. Więcej nie chcę niczego. Tylko żyć, spokojnie spać. To moje marzenie. Żeby był pokój.